Łukasz Dybalski

 

 

Pigment do Alfa Centauri

 

 

Tekst — Daniel Chmielewski

 

 

Siódme piętro w bloku przy ulicy Gagarina. Wchodzę do pracowni Łukasza Dybalskiego. Zostaję zaprowadzony do jednego z dwóch pokoi będących domową przestrzenią wystawienniczą Łukasza. Pomieszczenie typu white-cube – wymiecione zostały wszystkie meble, książki, sprzęty. Ostał się jedynie drewniany parkiet i lampa pod sufitem. Wyłączona, bo jest dzień, a na długości jednej ze ścian pokoju znajdują się dwa okna. Idealna przestrzeń ekspozycyjna, brak przekłamań w kolorach, brak punktowych świateł, rozproszenie naturalnego światła słonecznego w typowy pochmurny dzień eliminuje nawet cień, który rzucałbym na ścianę. Widziany przez okna sąsiedni budynek jest niższy, więc stojąc w drzwiach pokoju mam przed sobą wyłącznie warszawskie niebo.

 

Patrzę w bok. Na środku ściany wisi obraz, metr na półtora, zorientowany poziomo. Granatowe tło. Przy lewym boku nakreślone jest małe koło. Większą część płótna zajmuje leżący na boku ostrosłup. Jego wierzchołek dotyka punktu na nakreślonym kole, jego kwadratowa podstawa rozpycha się w prawej połowie płótna. Podchodzę do obrazu, bo zauważam jakiś dziwny jasny ślad na podstawie ostrosłupa. Faktycznie, nakreślone jest jeszcze jedno kółko, o wiele mniejsze niż pierwsze. Włączają się skojarzenia – granat tła to przestrzeń kosmiczna, małe kółko to Ziemia, maleńkie kółko to księżyc. Ale czym jest ten ostrosłup?

 

 

Łukasz Dybalski

 

 

Zwracam się do przeciwległej ściany. Podobnych rozmiarów płótno. Na mahoniowym tle sześcian. Na jednym z boków doklejone dwie płyty. Forma ta, czerwona u podstawy, jaśnieje, aż robi się kremowo żółta na górze. Tu mam skojarzenie z płynnym metalem w piecu hutniczym, z powstawaniem odlewu. I wtedy, myśląc o negatywie przedstawionej na płótnie formy, zauważam czym ona jest. „Dwie płyty” to negatyw dwóch okien. Faktycznie, pod nimi widać na obrazie wcięcie w sześcianie – to parapet.

 

Staję plecami do okien, szukając kolejnych elementów do tej łamigłówki i zauważam na ostatniej ścianie trzeci obraz. Wiszący centralnie kwadrat, bok pewnie krótszy niż pół metra, jednolicie czerwony, oprawiony w neutralną brzozową ramę.

 

W tym momencie wszystko łączy się w całość. To czerwień z centralnego obrazu wypełnia cały pokój (płótno z mahoniowym tłem), następnie wylewa się z pokoju przez okna i leci! Ostrosłup na granatowym płótnie nie jest materialną bryłą, ale schematem lotu czerwieni od punktu na małym kółku (mieszkanie, w którym stoję), przez księżyc (maleńkie kółko na płótnie) i dalej, w kosmos. Stojąc na środku pokoju jestem oblewany przez strumień uwolnionych fotonów!

 

 

Łukasz Dybalski

 

 

Podchodzę do parapetu, gotowy zobaczyć fale fotonów na niebie, wyobrażając sobie, że jeśli skupię się wystarczająco mocno, na rzeczywistość nałoży się filtr ukazujący to, co się wokół mnie dzieje, ale jest niewidzialne. Oczywiście wyobraźnia i siła woli aż takich cudów nie są w stanie zdziałać. Ale za to dostrzegam na parapecie małą książeczkę. Katalog wystawy?

 

Wertuję ją. Reprodukcje żywych, malowanych olejem i gwaszem, obrazów Łukasza zestawione są z naukowym chłodem zapisanych bezszeryfowym fontem opisów. Duże obrazy podpisane są jedynie jako Figura A i Figura B. Jedynie najmniejszy obraz ma tytuł. „Czerwień”. Moje domysły znajdują uzasadnienie w dopiskach przy obrazach: „Fotony czerwieni wypełniają pokój po ok. 0,00000001 sekundy (Fig..A)”.

 

Na dalszych stronach cytaty z Newtona i Goethego dotyczące fizyki i symboliki barwy, fragment o etymologii słowa „czerwień”. Na razie tylko rejestruję tropy. Można by uznać, że ta książeczka to instrukcja obsługi, ale to by spłycało sens wiszących w pokoju prac. Książeczka raczej sygnalizuje, że ta część wystawy jest TYLKO o małym czerwonym płótnie, a także że TAK WIELE się w tej farbie na płótnie kryje.

 

Wertując dalej trafiam na dwie białe strony. Na prawej tylko zapisane wersalikami „ZŁOTO”. Zapewne hasło to odnosi się do sąsiedniego pomieszczenia. Zamykam książeczkę i idę się przekonać.

 

Pomieszczenie narożne, z oknami na długości dwóch ścian. Na pozostałych dwóch ścianach płótna. Na krótszej obraz identycznych rozmiarów co czerwony obraz z pokoju poprzedniego. Pokryty jest płatkami złota, które tworzą jednolitą, choć za sprawą użytego materiału, przybrudzoną powierzchnię, zamkniętą w drewnianych ramach.

 

 

Łukasz Dybalski

 

 

Na dłuższej ścianie obraz mniej więcej dwa na dwa metry. Kobaltowe tło niczym spokojne wieczorne niebo, na tle którego rozbłysnął żarzący się biało-żółty wachlarz. Nie potrafi utrzymać w swojej ćwierć-kolistej formie koloru i ten rozpryskuje się dalej, poza krawędzie wachlarza, wdziera się w niebo, tworzy pomarańczowo-fioletową łunę.

 

Pokój „czerwony” dał mi wskazówki interpretacyjne. Jestem w pokoju narożnym. Najistotniejszy jest obraz złoty, drugi musi być wizualną interpretacją jego fizycznego działania. Zatem przedstawiony wachlarz to rzut z góry, plan miasta, z którego wymazano budynki i ulice. Została tylko rozprzestrzeniająca się fala fotonów.

 

 

Łukasz Dybalski

 

 

Stoję na szczycie latarni, która wysyła czerwone i złote światło w świat. I wtedy patrzę przez okno na okoliczne budynki. Przez te okna też muszą płynąć ze znajdujących się w pomieszczeniach przedmiotów i mebli różnobarwne fale. Otwieram książeczkę, czytam: „Złoto emituje fotony, które po 8 minutach i 19 sekundach docierają na odległość Słońca”. Książeczka zaczynała się od informacji o wyobrażalnej przestrzeni (konkretny pokój) i abstrakcyjnej jednostce czasu (0,00000001 sekundy). O ile potrafię odnieść do rzeczywistości osiem minut, to odległość Słońca od Ziemi wymyka się porównaniom, staje się abstrakcją. Te dwa przykłady naprowadzają na kolejny istotny problem, który unaocznia wystawa – barwa to nie tylko przestrzeń zajęta przez pigment, to ruch w czasie, to niekończąca się wojna o realną przestrzeń, przez którą lecą fotony, mijają się, oddziałują na atomy, które wyzwalają kolejne fale fotonów.

 

Myślałem, że będę obcował z obiektami estetycznymi, może z jakąś głębszą myślą, ale nie podejrzewałem, że będę musiał wyciągać z pamięci pozostałości z licealnych lekcji fizyki i chemii. Złoto to przecież pierwiastek, a nie kolor, czy raczej: pierwiastek o określonym kolorze. Czytam: Złoto jest jednym z produktów zderzenia gwiazd neutronowych. Dotarło na Ziemię w meteorycie i gdyby zebrać całe wydobyte w historii złoto i zrobić z niego sześcian, miałby on bok o długości zaledwie dwudziestu i pół metra.

 

Fizyka przenika się z estetyką, wizualne bodźce mogą mieć wydźwięk polityczny. Wszystko, z czym stykam się na siódmym piętrze bloku na ulicy Gagarina kwestionuje szkolny układ wiedzy, bezrefleksyjnie przyporządkowanej do pewnych szufladek.

 

Jednocześnie precyzyjnie trzyma się konkretnej osi – jest zachętą do rozmyślań nad barwą. Nad barwą można myśleć na wiele sposobów, wnioski płynące z tych rozmyślań mogą pogłębić nasze rozumienie świata, pogłębić naszą wrażliwość. Zamiast patrzeć na rzeczywistość atomistycznie, jak na zbiór faktów, czynności do wykonania, na „pracę” i „po godzinach”, na „tu” i „gdzie indziej”, możemy spojrzeć na nią jako delikatną siatkę współzależności, która modeluje nas, ale na którą też wpływamy my. Dla mnie ta myśl jest kojąca – czuję, że mam kontrolę i mogę modelować swoje otoczenie fizycznie, poprzez przebywanie w nim, ale też mentalnie, samym aktem percepcji.

 

***

 

Gdy byłem dzieckiem, jedną z moich ulubionych lektur była wielotomowa encyklopedia dla dzieci – „Childcraft”. Na wyobraźnię wpływały misternie zaaranżowane zdjęcia, które towarzyszyły artykułom. W tomie o robieniu własnych zabawek kukiełki mieszkały w tekturowych domkach ustawionych w lesie. W tomie o naukowych eksperymentach każdy rozdział zaczynał się scenką, w której wykonane z drewna i drucików roboty majstrowały przy pięknie oświetlonych maszynach. Wpatrywałem się w te zdjęcia godzinami i marzyłem o tym, by wejść w ten konkretny, bo realnie wykonany i sfotografowany, a jednocześnie surrealistyczny świat. Gdy jako nastolatek zainteresowałem się kinem, oglądanie filmu w domu stało się rytuałem. W pokoju musiało być ciemno. Żadnego jedzenia, co najwyżej papieros. I prostokąt ekranu, który z każdą minutą projekcji zabierał coraz więcej wizualnej uwagi, aż zapominałem, że jest coś poza nim.

 

To poszukiwanie doznań totalnych, potrzeba wniknięcia w inny świat, nie tylko zmysłem wzroku, ale całym ciałem, pozostało mi do dziś

 

Poznaliśmy się z Łukaszem na studiach i dość szybko poczuliśmy intelektualną więź. Jednocześnie w kwestiach zasadniczych stanęliśmy po dwóch stronach barykady. Ja w swoich poszukiwaniach walczyłem z wartościami, jako wytworami człowieka. Łukasz wierzył i wierzy nadal w obiektywną wartość malarstwa. Ja szukałem sposobów, by treść oderwać od formy, Łukasz skupiał się na nauce warsztatu malarskiego. Przez długi czas, zachłysnąwszy się sztuką krytyczną jako jedyną słuszną drogą, perorowałem w swojej butnej naiwności dwudziestoparolatka, że malarstwo jest martwe i cieszyłem się, gdy Łukasz tworzył instalacje, eksperymentował z hologramami, wykonywał dymiące rzeźby przypominające mi surrealną konkretność fotografii z Childcraftu.

 

Jednak ta wystawa uzmysłowiła mi, ile mamy wspólnego i dlaczego tak dobrze się rozumiemy. Choć posługuję się właściwie wyłącznie medium komiksowym, opartym na następstwie kolejnych kadrów, linearność już od lat wydaje mi się ogromną przeszkodą w opisie świata. Coś tak prostego jak ruch oczu z jednego punktu do drugiego wywołuje tyle symultanicznie zachodzących w ciele procesów, że przedstawienie dwóch rozmawiających ze sobą osób wydaje się, mimo możliwości wizualnego zniuansowania tej sytuacji, niemożliwym zadaniem.

 

Scenę z dwojgiem osób można pokazać jako grę form, jako proces społeczny, można oprzeć ich rozmowę na psychologii albo zrobić z niej symbol czegoś większego – spotkania cywilizacji, na przykład.

 

I sztuką jest przedstawienie pewnego zagadnienia, czy będzie to „działanie barwy”, czy „interakcja ludzi”, tak by wciągnąć widza, uczynić z niego współtwórcę, dać mu narzędzia do przyjrzenia się rzeczywistości na nowo i wysnucia zaskakujących wniosków. Uważam, że Łukaszowi się to udało.

 

***

 

W moim mieszkaniu są trzy regały Billy. Wypełnione po brzegi książkami wyglądają jak wielokolorowe postumenty, czekające na zwieńczenie ich pasującą rzeźbą. Na jednym stawiam kwadratowy obraz Łukasza. 40 x 40 cm. Monochromatyczny. Sjena palona. Dowiedziałem się, że barwa ta wypełnia pokój po ok. 0,00000001 sekundy (czyli tak szybko jak czerwień), a potem przenika przez szyby okienne i dociera na odległość gwiazdy Alfa Centauri B po ok. 4,4 lat świetlnych.

 

Czy jednak obraz ten broni się sam? Bez nauki, bez kontekstu pracowni? Patrzę na niego i myślę o wczesnej jesieni, swojej ulubionej porze roku, o Caravaggiu, który nakładał brązowy pigment na swoje obrazy szybkimi, mocnymi uderzeniami pędzla – spokój tego płótna kontrastuje z przemocą włoskiego malarza, z mocą wiatru i chrupiącymi pod butami brązowymi liśćmi. Wytwarza się na bazie tego kontrastu inspirująca wibracja, tak samo niewidoczna, jak zmierzająca do Alfa Centauri B wiązka fotonów, ale tak samo realna i znacząca.