Pies Smok Tygrys (zamknięty), tempera/płótno, 100 x 140 cm, 2015
Pies Smok Tygrys (otwarty), olej/płótno, 100 x 280 cm, 2015
Całkiem inne, niespokojne psy
Tekst — Sophie Laurent
Dziwny jest ten zielononiebieski poblask, który delikatnie rozświetla czerń wokół gwiazd. W pierwszym momencie skojarzył mi się z jakąś życiodajną substancją, ale równie dobrze może nakierowywać na błotniste rejony – zieleni groźnej, trującej.
Przestrzeń zbudowana z drobinek farby przypomina ziarno fotograficzne zdjęć astronomicznych, takie specyficzne, piaszczyste jak na obrazach odległych galaktyk na stronie NASA. Im bliżej punktów gwiazd tym więcej jak gdyby „suchości” tak to przynajmniej odbieram w kontraście do czerni otaczającej mapę nieba. Ta czerń na skrajach tworzy gęste muliste plamy, przypomina mi złowrogość morderczo-zimnego jeziora z Pod skórą Glazera. Trzy zwierzęce konstelacje zostały zaznaczone. Wierszyk rozpoczynający tekst w przewodniku po wystawie wydaje się do nich odnosić:
Mój pies mój smok mój tygrys / Najlepsi przyjaciele / Mój pies mój smok mój tygrys / Zawdzięczam im tak wiele. / Mówili mi, że będą szli / Przez góry, mgły do słońca / Lecz zawiał wiatr i śnieg tam spadł / Więc szukam ich bez końca.
Wewnątrz pejzaż na granicy pustki, powietrze ucieka w dal. Spokojnie, dostojnie to sobie płynie, jak wrażenia, które zawsze wiązałam z muzyką Arvo Pärta; kolejne olbrzymie warstwy czegoś lekkiego pomału nakładają się na siebie – na obrazie widać masywną płachtę mgły, wchłaniającej, zapraszającej w raczej pogodny sposób. W filmach SF bywały takie więzienia – idealnie białe przestrzenie, takie straszne miejsca położone nie wiadomo gdzie, bez wyjścia – ale tu jest odwrotność tej sytuacji, jest oznaczony właściwy kierunek i cel. Jasne, że w stronę słońca! Sinusoida w centrum oraz dwie skrajne linie też w pewnym sensie potwierdzają pärtowskie rytmy.
Charakterystyczny układ przestrzeni z punktem zbiegu na horyzoncie przywodzi mi na myśl szeroko rozpostartą perspektywę znaną z pejzażu w klipie Björk autorstwa Encyclopedii Pictury. „Relentlessly, restless…” szeptała tam niestrudzona wędrowczyni spoglądając w nurt rzeki. Do podjęcia podobnej wyprawy zaprasza obraz-dyptyk otwierający wystawę. Zapowiada wędrówkę tropem znaków; od rozszyfrowywania sensu układów ciał niebieskich, przez ziemskie sygnały natury: pioruny i ogniska, kończąc na szukaniu logiki w zwykłych śladach zwierząt na śniegu. Gdzieś wśród tych śladów, po arktycznym pejzażu, pałętają się pierwsze semiotyczne sprawy.
Eleanor, olej/płótno, 200 x 60 cm, 2014
Portret kobiety rzęsiście oświetlony zimnym światłem samochodowych przednich reflektorów. Tylna strona auta zatopiona w gorącej łunie świateł pozycyjnych. Kontur klasycznego amerykańskiego nadwozia rozmywa się w lekkich szarościach trochę jak zjawa, duch maszyny. Realne są rozjaśnione smugi – to one budują horyzontalną kompozycję obrazu opartą na najprostszym zestawieniu kolorystycznych antynomii. Układ zimno/ciepło przywodzi na myśl rozkoszną, nieco poetycką tezę o samochodzie jako znaku od zawsze reprezentującym taki kontrastowy, świetlny dualizm. Powyższa wizja – kto wie – może podnieciłaby francuskich pionierów postmoderny? Człowiek z wielkich miast – pisaliby w pierwszym akapicie filozoficznego traktatu – z mocą trzystu koni mechanicznych, przednim zderzakiem ciśnie blok białego światła, za sobą pozostawia czerwony żar, samotnie leżąc w ciemnościach kabiny auta…
Plamy koloru są prosto i swobodnie rozłożone na płótnie – obraz jest notatką malarską służącą przede wszystkim obserwacji zachowania farby w określonym układzie. Wrażliwsi znajdą tu analizę synestezyjnego doświadczenia: ton szarogranatowej barwy karoserii kamieniście „dudni” głębokim niskim pulsem. Jak Fever Ray; ponura, gęsta tonacja poprzecinana błyskami świdrującego wokalu Dreijer Andersson.
Atmosfera dziwnej i wciąż nierozszyfrowanej ceremonii „naświetlania” (?) manierystycznego portretu za pomocą zaparkowanego przed nim Forda Mustanga zamyka odbiorcę w jakiejś nieznanej, ulotnej techno-kontemplacyjnej bańce. O co tu właściwie chodzi? Wracam do zapisków Łukasza:
(…) w głównej scenie tego filmu z lat 70-tych, spleciono imię Eleanor z wizerunkiem jasnego, amerykańskiego samochodu typu muscle-car i od tamtej pory tlący się zaczątek nieokreślonej konstelacji zakodował się w mojej pamięci. Jakiś czas potem zaciekawiony wizerunkiem dumnej damy o smutnym spojrzeniu na okładce leksykonu historii europejskiego kanonu piękna, odkrywam Eleonorę z Toledo w błękitach, autorstwa Angelo Bronzino. W stosunkowo krótkim okresie zaskakująco często natrafiam na ten portret: pojawiał się na plakatach, w sieci, w gazetach… Tydzień później akurat odwiedzam Pragę. Pod koniec wizyty w muzeum na Hradczanach dziwne wydarzenie – ze ściany spogląda na mnie ta sama Eleonora, bliźniaczy portret, również Bronzina, dla odmiany przyodziana w czerwienie. Następuje nachalne, permanentne spięcie. Ford Mustang Shelby GT 500 i owal twarzy Eleonory z Toledo splatają się, zakleszczają w jeden znak. Zdarzyły się jeszcze dwie sympatie tego rodzaju.
Faktycznie tak bywa, że umysł stwarza nieplanowane zestawienia znaków. Irracjonalne konstelacje skojarzeń wzmacniają się i często z niewyjaśnionych powodów zalegają w pamięci, a ich ranga pęcznieje z czasem. To powszechne zjawisko pewnie zawsze będzie miało jakiś udział w napędzaniu twórczego myślenia.
Tymczasem w mój osobisty odbiór obrazu Eleanor włączył się najnowszy Mad Max Millera. Pomijam przypadkową zbieżność pomiędzy kompozycją obrazu i pierwszym kadrem superprodukcji. Mechaniczną operę akcji mógł tu przyciągnąć ten archetypiczny, prawie świątobliwy stosunek do maszyny obecny w filmie. Spalinowe nabożeństwo obwarowane rytuałami i zestawione z wątkiem silnej kobiecej osobowości – Cesarzowej Furiosy. Popowa heroina; udekorowana silnikowym smarem wojowniczka o szlachetnym sercu, jawi się jako przeciwieństwo Eleonory Toledańskiej, reprezentantki medycejskich polityczno-trucicielskich intryg. Kiedy myślę o nich w ten sposób, ich wizerunki zaczynają harmonizować jak składniki wyrafinowanej reakcji chemicznej obfitującej w opary i syntetyki… Ale nie warto szukać na siłę dodatkowych punktów wspólnych obrazu Eleanor i filmu Mad Max – najwyraźniej powyższe wystarczyło do wyzwolenia takiej mojej prywatnej nuty: niewielkiego (ale tak samo ważnego jak wszystkie pozostałe) malarsko-filmowego ogniwa sympatii.
Definicja sympatii według Michela Foucaulta: „Aż do końca XVI wieku odwzorowanie było zwornikiem wiedzy kultury zachodniej. Jedną z form odwzorowania zapewnia gra sympatii. Tu żadnej drogi z góry nie określono, żadnego dystansu nie przyjęto, żadnego powiązania nie założono. Sympatia swobodnie igra w głębi świata. W mgnieniu oka pokonuje najodleglejsze przestrzenie: między człowieka a planetę, która nim rządzi, sympatia spada nagle, jak grom; może też zrodzić się z jedynego kontaktu. (…) Między tojadem a oczami istnieje sympatia. To nieoczekiwane pokrewieństwo pozostawałoby w mroku, gdyby na powierzchni rośliny nie było sygnatury, oznaki czy czegoś w rodzaju słowa, które mówi, że tojad jest dobry na choroby oczu. Ten znak jest doskonale czytelny w jego nasionach: są to czarne kulki otoczone białymi błonkami. Otóż jaka może być inna oznaka, że dwie rzeczy są ze sobą związane, jeśli nie to, że przyciągają się wzajemnie, tak jak słońce i tarcza słonecznika, albo jak woda i pędy ogórka, jeśli nie to, że istnieje pokrewieństwo między nimi i coś w rodzaju sympatii?”
Narwal, olej/płótno, 170 x 170 cm, 2015
N.W. , olej/płótno, 170 x 95 cm, 2015
Kiedy Centrum Lotów Kosmicznych Goddarda w listopadzie ubiegłego roku opublikowało pierwsze filmowe zdjęcia Słońca w jakości 4K, obejrzałam je z przejęciem, nie oderwałam wzroku od ekranu przez ponad pół godziny trwania niemal całkowicie statycznego kadru. Rozdzielczość monitora Retina wreszcie się do czegoś przydała. Poszczególne sekwencje ujawniały materiał z matryc rejestrujących różne długości fal emitowanych przez Słońce. Najdrobniejsze detale. Nie sądziłam, że po tych wszystkich filmach z Discovery Channel, fotografiach satelitarnych i animacjach komputerowych, wizerunek gwiazdy jest jeszcze w stanie wywrzeć na mnie jakiekolwiek wrażenie. Jednak możliwość obserwacji ruchu i szczegółu następujących po sobie warstw aktywności tej wielkiej reakcji chemicznej niewątpliwie wywołała we mnie coś nowego. Jakieś ważne drgnięcie na obszarze najzwyklejszej świadomości sąsiedztwa tego monstrualnego faktu – najbliższego Ziemi naturalnego źródła światła.
Narwal to tutejszy climax, najwyższy ton wystawy. Forma kręgu słonecznego wypala daleko poza granicą przesteru, jak pierwsze donośne riffy Jacka White’a z końca lat 90-tych. Wysokie i chwilami boleśnie zgrzytliwe. Słońce z obrazu Narwal należy oglądać tak jak dawniej futuryści patrzyli w reflektory: z dziką i radosną satysfakcją; z aprobatą dla przesadnie wyrazistej energii, nie zważając na zagrożenia i nie licząc się z nieprzyjemnościami. Jeszcze coś z lat 90-tych: eksplozje w pierwszych grach komputerowych miały taką rozpikselowaną niby-chrupkość i ona też się tu wyłania, na krawędziach oranżu i czerwieni, tam gdzie precyzyjne linie promieni stopniowo zanikają w kontur owalu. Futurystyczne nastroje i bitmapowe rozrywki zabierają mnie w stronę pierwotnej, właściwie dziecięcej mitologii patrzenia na słońce. Jest żywa i dobrze uzupełnia doświadczenia dostarczane przez poważne astronomiczne laboratoria. Widocznie należy znaleźć w sobie miejsce na jedno i drugie. W Narwalu słońce to nie obiekt naukowych badań, tylko kula energii ze starej egipskiej legendy – albo jeszcze bliżej: świetlista moc przywołana przez wojownika z telewizyjnej japońskiej bajki. Wykorzysta ją jako śmiercionośną bombę czy jako porcję ożywiającej siły?
Tytułowy narwal, osobliwy morski ssak, zajął miejsce w centrum tarczy słonecznej i miękkim ruchem dryfuje w górę. Wizerunek tego zwierzaka zawsze działał na mnie trochę deprymująco. Trudno powiedzieć, co bardziej razi w tej jego biologicznej niejednoznaczności; znajomy korpus sympatycznego delfina zakończony obcą, groźną dzidą wyrastającą z pyska, czy właśnie odwrotnie: piękna, geometryczna linia rogu zaburzona kluskowatym rybim kształtem…? Tak czy inaczej „wpłynął” na płótno, ustawił się pod światło i wyeksponował swój kontur. Im bliżej jest Słońca, tym bardziej określa się jako znak. Sprowadza nas na semiotyczne szlaki wystawy. Pyta: jestem jeszcze zwierzęciem czy już zostałem plamą, emblematem?
Narwal i N.W. najwyraźniej tworzą dyptyk. Do N.W. dociera blask czerwieni z sąsiedniego słońca, tymczasem z przeciwnej strony, z nieokreślonego źródła płynie niebieska poświata. Taki zestaw barw już był w Eleanor, ale tym razem rozpatruje się go dośrodkowo. Jako mieszaninę prowadząca do purpury i fioletów (Mustang nie mieszał kolorów). Ten rodzaj kontynuacji wprowadza w wystawową opowieść, zawsze mile widziany, wykalkulowany balans pomiędzy malarskimi problemami stawianymi w kolejnych obrazach.
Postać dziewczyny wyłaniająca się ze studium fioletowej łuny przywołuje znajome echa starych fotografii z pierwszych kolorowych magazynów o modzie. Poprzepalany, trochę nienaturalnie przesaturowany kolor i plamy farby jak grube ziarno przestarzałego, siermiężnego druku, wprowadzają sentymentalny posmak jakiegoś nieodwracalnie minionego brzmienia dawnej poligrafii. Z bliżej nieokreślonych przyczyn zatopiono w nim tę kobiecą figurę, kompozycyjne alter ego narwala, nieskrępowanie zastygłe w tanecznej pozie.
Kwiecień 2010 roku. Porusza mnie historia dziwacznej telewizyjnej bajki: chłopak żyjący w odległej przyszłości podróżuje w czasie do lat 60-tych XX wieku by zaprzyjaźnić się z rogatym morskim ssakiem – narwalem. W międzyczasie odkrywam album Voltaic Björk. „Nakręcony” wielokrotnym odsłuchaniem albumu, trafiam na koncert Sindena w jednym z dużych klubów warszawskiego Powiśla. Moją uwagę zwraca nietypowa postać o nieco poklatkowej finezji ruchów. Podczas tańca charakterystycznie wykręca dłonie, wysoko w górze. Na plecach eksponuje odwrócony trójkąt ciemnej plamy potu rozciągnięty wzdłuż jasnoniebieskiej sukienki. Następnego wieczoru oglądam w kinie Iluzjon Powiększenie Antonioniego – Jane Birkin z sekwencji filmowej rozczarowująco nie pasuje do odkrycia z poprzedniej nocy – wszędzie szukam jakby tropu dyskotekowej zjawy; nie tyle konkretnej osoby, ile konkretnego wrażenia. W końcu jego echo odzywa się z przypadkowego cyklu fotografii, zdjęć jasnych roślinnych form skwierczących wśród piachu. Najsilniej działają podłużne i wygładzone przez wiatr gałęzie poskręcanych drzew porastających wysuszone zbocza gór. Nieraz chłodna szarość konarów pozbawionych kory nawiązuje do błękitu materiału przepalanego stroboskopowym światłem. Wreszcie trafiam na zdjęcie podłużnego pnia skręconego wokół własnej osi. Wtedy kontur odwróconego trójkąta zakleszcza się z owym wertykalnym gestem wykonywanym podczas tańca, a wszystko razem z zębem narwala. Dzika, wściekła dyskotekowa dżungla stapia się z lodowatymi czarnymi głębinami przemierzanymi przez niestrudzone jednorogie ssaki; końcowy akcent: leniwe, portowe skrzypienie naprężonej, grubej liny.
Szkice do „Spotkania”, różne techniki, 2010
Spotkanie, masa papierowa/inst. elektryczna, 200 x 40 x 50 cm, 2011
Cykl Szkiców do „Spotkania”. W sumie około trzydziestu prac w różnych technikach: głównie tusz na papierze, ale na ekspozycji jest też tempera, nieduże obrazy olejne i eksperyment z syntetykami.
Kiedyś David Attenborough przy okazji wykładu o gruczołach gardłowych gibonów, podzielił się następującą dygresją: ludzka krtań zawiera tak olbrzymi potencjał różnorodności dźwięków, że dla biologa oczywiste jest pierwszeństwo takiej funkcji ludzkiego głosu, która poprzedza mowę. Fundamentalne dla człowieka nie jest posługiwanie się słowami, ale śpiewanie.
Podczas przechadzki korytarzem wystawy Światło Kamień Tygrys Byk, rysunkowe notatki przywołują subtelną obecność nieprzecenionych doświadczeń wypraw Attenborough; spraw minerałów, plemiennych ognisk i pękatych roślin z amazońskiej dżungli. Rysunki dają znać o ludzkim żywiole jakiejś dobrej, afirmatywnej zachłanności organicznej formy. Ta ścieżka rysunkowych poszukiwań rozpoczęła się na jaskiniowych ścianach paleolitu albo nawet jeszcze wcześniej.
Przy rzeźbie Spotkanie do końca wcielam się w wiecznie zadziwionego światem Attenborough. Podejdźmy bliżej żeby zaobserwować zwyczaje tego tajemniczego organizmu – mógłby rozpocząć swój komentarz do Spotkania mądry, stary biolog z BBC – Posiada formę trochę przypominającą skrystalizowany w powietrzu fragment skandynawskiego pejzażu. Dwumetrowej szerokości spiralna linia drobnych, szarych minerałów scala trzy masywniejsze elementy. Jeden z nich emituje światło – tu zastanowiłby się chwilę. – Niektóre egzotyczne kwiaty wykorzystują fluorescencję do nawoływania insektów w celu ich zapylenia, inne jako wabik do śmiercionośnej pułapki. Ale nie wiadomo, czy w tym przypadku w ogóle mamy do czynienia z rośliną. Wątpliwości potwierdza środkowa bryła; kamienno-włosowata tuba, pod kątem pnąca się w górę. Z mikroskopijnych szczelinek znajdujących się pomiędzy tymi włosowatymi elementami stopniowo zaczyna wydobywać się dym. Nie jakieś gęste opary, ale wystarczające żeby zaliczyć tą formę raczej do zjawisk geologicznych…
Rzeźba została wyeksponowana w osobnym, wyciemnionym pomieszczeniu. To zachęca, żeby spędzić przy niej trochę więcej czasu. Uruchamia we mnie cykl skojarzeń, który rozwija się niekontrolowanie jeszcze długo po opuszczeniu wystawy: Ziemia-śnieżka, erupcja Eyjafjallajökull, Esse Miłosza, gwiezdne pierwiastki, Canophic Chest Barneya, Behind the Bushes The Knife, skała z A Single Man, Inflammatory Essays Holzer (trudno powiedzieć dlaczego?), Pachyphytum, ostatni tygrys tasmański, jezioro w wulkanie Gorely, Treat Me Like Your Mother The Dead Weather, roślinne polaroidy Twombly’ego, parada Nebuta, kongijscy zapaśnicy Colina Delfosse, Klify Moher, wulkaniczna błyskawica, Jupiter Nemiroffa i Bonnella, hiszpańskie święto Luminarias, Tsingy de Bemaraha, spotkania geniuszy, fluoryt, samolot AC-130, flara w śniegu, rysunki Burnsa, chmura z Sud Pralad Weerasethakula, kalcyt, Drzewa McGinleya, Thonningia, Jane i Serge, Days of Being Wild Kar-Waia, groźne leopardy, wieczorne światło, wulkan Kilauea, Codex Vigilianus, dziwne życiorysy, zima w Nowej Anglii, Rhodochrosyt z Peru, Giovanni di Paolo, Ametsuchi Kawauchiego, The Tyger Blake’a, gawędy Feynmana, Villa Extramuros, saudade…
Wychodząc z sali, czytam jeszcze:
Czewiec 2010 roku. Początki pracy nad moim dyplomem pt. Spotkanie. Będą dwie figury: pierwsza nawiązująca kształtem do minerału, druga do pąków kwiatu. Jednak to zestawienie wciąż wydaje mi się zbyt wyabstrahowane – coś jak definicja zjawiska zamiast konkretnego, przejmującego wydarzenia. Paralotniarz przybliża mi mechanizm powstawania kominów termicznych – głównej siły nośnej obiektów latających bez własnego napędu. Chcąc skorygować wysokość podczas lotu należy szukać na ziemi miejsca styku dwóch połaci przestrzeni o zróżnicowanej temperaturze. Chłodne jezioro i nagrzane pole reagują ze sobą powodując ruch masy powietrza zdolny unieść szybowiec. Bodajże w marcu tego samego roku w klubie przy Nowym Świecie ktoś przedstawia mi swoją znajomą. Ma na imię Itziar i pochodzi z Hiszpanii, z okolic Laredo. Według słownika jej baskijskie imię odnosi się do starożytnego świętego kamienia, a nazwisko jest określeniem na miękką, ciepłą tkaninę. Bawi mnie, jak niewiele dzieli ideę mojego rzeźbiarskiego projektu od tarcia pomiędzy znaczeniami słów, które od zawsze towarzyszyły tej osobie.
Początek czerwca – czytam notatki Rilkego; podaje on zjawiska pogodowe jako główny punkt odniesienia dla utrzymania spójności rytmu w swoich poematach. Bardziej dla żartu niż w trosce o losy rzeźby zaczynam analizować formy chmur nad Warszawą. Siedzę przy oknie swojej pracowni, gapię się w niebo i robię szkice. Nie przywiązuję do nich większego znaczenia, ale w końcu decyduję się wykorzystać jedną nietypową, poskręcaną chmurę o sinusoidalnej linii. Dobrze to służy kompozycji. Rozsuwam zasadnicze figury, przestaje trzymać się dwóch zwartych form, rozciągam ich ciężar tak, aby wtopiły się w łańcuch wzorowany na szkicu chmury. Sinusoidalna linia zyskuje konsystencję szeregu jakby wypłukanych przez wartki strumień drewienek. Stabilny kryształ zostaje na swoim miejscu z lewej strony. W centrum układa się forma zaczerpnięta bezpośrednio ze wspomnianego spotkania z Itziar. Następuje termiczne zetknięcie dwóch różnych zjawisk, więc powinna jeszcze – czemu nie – dymić kłębami pary. Ciepła, pękata figura z prawego krańca dostaje zasilanie elektryczne, świeci żółtym światłem.
Koncert dla narwali (występ Mirona Grzegorkiewicza), papier/inst. elektryczna, 2015
Rozczulił mnie widok instalacji zamykającej wystawę: narwale zebrane wokół sceny koncertowej. Widać tylko ich rogi ale resztę korpusów można sobie wyobrazić: są zanurzone pod podłogą. Papierowe lampiony balansując otaczają głośnik i akcesoria muzyków. Przy dotknięciu lub podmuchu reagują powolnym ruchem.
Świecą delikatnym, szaroniebieskim światłem, tak jakby przebywały w nocnej łunie morskiej tafli. Może to stąd dociera niebieskie światło dopełniające czerwienie na obrazie N.W.? Wtedy roztańczona protagonistka tego obrazu znalazłaby się pomiędzy ognistą kulą i arktycznym oceanem. Narwal, N.W. i Koncert dla narwali utworzyłyby symboliczny tryptyk…
W trakcie wernisażu odbył się tu koncert muzyki elektronicznej. Zagrali Maciej Klimko Łepkowski i Miron Grzegorkiewicz. Na wystawie pozostały nagrania ich utworów, zakomponowanych specjalnie z myślą o zwierzęcych „słuchaczach”.
Maciej zaproponował spokojną balladę na gitarę basową, przeplataną wydłużonymi akordami o pulsującym modelunku podwodnych nawoływań wędrujących waleni. Rozegrał to trochę tak jakby postanowił się z nimi porozumieć. Jednorodna, ponad dziesięciominutowa improwizacja harmonizuje z pejzażem zastanym w tym pomieszczeniu. Na schyłkowym etapie melodia stopniowo zanika, a wielorybie sonary multiplikują się w lekko zsyntetyzowane wibracje.
Utwór Mirona buduje się stopniowo. Świetliste, skrzące sample powtarzalnej sekwencji anonsują dalsze przyspieszające posuwistym ruchem tony. Stelażem rytmu jest niejednoznaczny, miękki gwiżdżąco-organowy dźwięk. Jego kolejne fale spiętrzają się, po drodze doprowadzając do coraz większych rozbłysków. Po chwili ciszy włącza się następna, zupełnie inna sekwencja: monotonna melodia ochrypniętych głosów krąży w niepokojącym transie.
Koncert dla narwali zamyka wystawę Światło Kamień Tygrys Byk, pozostawiając odbiorcę w plemiennej atmosferze starożytnych rytuałów.
***
Zwiedzając paryskie Muzeum Cluny, między innymi pełne świadectw średniowiecznego kultu jednorożca, mam okazję po raz pierwszy zobaczyć prawdziwy róg narwala. Dostrzegam w nim przede wszystkim ideę dążenia ku górze, która jest też silnie obecna w utworze Trance Björk, gdzie dźwięki pomału „budują się” z niepozornych pomruków, aż do grzmiących trąb. Wyobrażam sobie scenografię koncertową, w której stado narwali zajmowałoby miejsce tuż przed sceną. Za pomocą swoich rogów przebiły podłogę (okazałoby się, że posadzka jest niczym lód na Antarktydzie, a bezpośrednio pod nią znajduje się ocean). Po prostu wynurzyły się akurat w trakcie występu. Teraz las narwalich rogów dostojnie faluje przed wykonawcami, którzy w rytm elektroniki i drewnianych klekotek śpiewają w języku najstarszych Eskimosów:
…ten nastrój nie zdarza się często / A narwal płynie wprost w górę / Przebija rogiem zimną krę / I pruje w czerwoną chmurę / Ten nastrój przychodzi rzadko / A narwal przy słońcu się pali / Przyjął czerwienie, porzucił czerń / Jak tysiąc innych narwali!
Pamiętam tamtą wizytę Łukasza w Paryżu, pod koniec 2012 roku. W galerii Marian Goodman były Pyramides Sola LeWitta. Po wspólnym obejrzeniu wystawy siedliśmy w kawiarni na Marais, wymienialiśmy wrażenia. Zawsze dobrze się nam rozmawiało o malarstwie, a może nie tyle o malarstwie, co po prostu o kolorze; w druku, naturze, filmach – wszędzie. Łukasz narzekał, że recenzenci niedostatecznie doceniają stronę wizualną (nowego w tamtym czasie) filmu Drive Refna. Fabułę tego kryminału traktował jako prowizoryczny szkielet dla formalnej symfonii kolejnych scen, którymi był do przesady zachwycony. W Paryżu brakowało mu tylko Matthew Barneya – jego idola z początku studiów. Pod tym względem zawiodły go stałe i tymczasowe ekspozycje, a nawet wielkie targi sztuki FIAC. Żartował, że na wernisażach i koncertach rozgląda się za ludźmi ubranymi w awangardowe kreacje McQueena, żeby chociaż w ten sposób uzupełnić sobie niedosyt „cremasterowego” klimatu. Bezskutecznie.
Czarny, kruchy grafit i przejrzysty, twardy diament niespodziewanie stały się głównym tematem reszty wieczoru. Są to dwie skrajnie różne formy tego samego pierwiastka – węgla. Izotopowy rozdźwięk w jego naturze okazał się być dobrym punktem wyjścia do kawiarnianych dywagacji na temat złożoności wielu pozornie prostych życiowych spraw.
Wystawa Światło Kamień Tygrys Byk dawała się już trochę wyczuć w tamtej rozmowie. Co więcej – rzeźba Spotkanie od dłuższego czasu czekała gotowa w warszawskiej pracowni Łukasza. Widocznie musiały minąć dwa kolejne lata, żeby światła, znaki, tajemnicze substancje, foucaultowe odwzorowania i młodzieńcze sentymenty odpowiednio złożyły się w całość.